(…) Mając trzynaście lat, pierwszy raz się upiłem. Było to na weselu mojej ciotecznej siostry, gdzie razem z kuzynami zaczęliśmy podkradać wino i wódkę ze stołów. Nie wiem, czy ktoś nam go podawał, czy po prostu sami podjęliśmy tę decyzję, ale pamiętam, że upiłem się tak bardzo, że ostatecznie zasnąłem na ławce przed salą weselną. Wujek musiał mnie odwozić do domu, i choć nie pamiętam już wielu szczegółów, jedno zapamiętałem dobrze – zarzygałem mu samochód. Było to moje pierwsze zetknięcie z alkoholem i choć jeszcze nie do końca świadome, z czasem stało się początkiem czegoś, co zmieniło moje życie na zawsze.
Następnego dnia, kiedy się obudziłem, było już późne popołudnie. Wciąż czułem skutki poprzedniej nocy, kiedy zadzwonił domofon i przyszedł do mnie najbliższy kolega z klasy. Wyciągnął mnie na dwór, żeby pójść zobaczyć cyrk, który rozbił się na dużym placu niedaleko mojego bloku. Podczas tej wizyty stało się coś, co zapoczątkowało ciąg wydarzeń – w jednym z wozów cyrkowych, nieopodal otwartych drzwi, stała zgrzewka piwa. Kolega podkradł jedno, a ja, bez większego namysłu, zgodziłem się wziąć udział w tym procederze. Ten kolega też nie miał matki – mieszkała za granicą. Pamiętam, jak zazdrościłem mu, że ona tam pracuje, przesyła mu prezenty, których w Polsce jeszcze wtedy nie było, ale dzisiaj wiem, że jego los, podobnie jak mój, naznaczony był brakiem i emocjonalną pustką.
Dorastanie w cieniu niełatwej relacji z ojcem
Relacja z ojcem z wiekiem stawała się coraz bardziej skomplikowana. Choć był jedyną osobą, która mi pozostała, zamiast ciepła i wsparcia w relacji z nim odczuwałem głównie chłód, dystans i brak akceptacji. Ojciec, z całym swoim rygorem i wysoko stawianymi oczekiwaniami, był surowym człowiekiem. Ojciec nie rozumiał, jak ogromne piętno odcisnęła na mnie śmierć matki, nie zauważał, że jej brak stał się dla mnie życiową przepaścią. Nie miałem przestrzeni na wyrażanie swoich uczuć, nie mogłem liczyć na to, że ktoś zrozumie, co się dzieje w mojej głowie.
Każde zebranie w szkole było dla mnie źródłem stresu – wracał z tych zebrań wściekły, krzyczał, wytykał mi każdą złą ocenę i każde potknięcie. Unikałem informowania go o problemach, bo wiedziałem, że jego gniew jest nieunikniony. Wolałem przeczekać, aż dowie się na zebraniu, i wtedy przyjąć cały „opieprz” na raz, niż znosić jego złość za każdą dwóję czy pałę z osobna. Nie potrafiłem znaleźć w nim oparcia ani pocieszenia. Działo się wręcz przeciwnie – moje życie kręciło się wokół jego krytyki, wytykania błędów i braku jakiejkolwiek pochwały.(…)